Władysław Grotyński – Śruba z Karczewa
28 czerwca 2002 roku zmarł Władysław Grotyński, legendarny bramkarz Legii. Wspólnie z kolegami obchodził swoje imieniny w małym barze, zwanym „okrąglakiem”, znajdującym się w parku przy Emilii Plater i Świętokrzyskiej. Z jednej strony Pałac Kultury, z drugi – długi budynek, w którym mieszkali m.in. Kazimierz Gósrki, Kazimierz Deyna, a do…
28 czerwca 2002 roku zmarł Władysław Grotyński, legendarny bramkarz Legii.
Wspólnie z kolegami obchodził swoje imieniny w małym barze, zwanym „okrąglakiem”, znajdującym się w parku przy Emilii Plater i Świętokrzyskiej. Z jednej strony Pałac Kultury, z drugi – długi budynek, w którym mieszkali m.in. Kazimierz Gósrki, Kazimierz Deyna, a do dziś Lucjan Brychczy. Kiedyś właścicielem tego baru był mistrz olimpijski w pchnięciu kulą Władysław Komar.
Koledzy wypili nieco za dużo, było gorąco i Grotyński zasłabł. Nim przyjechało pogotowie doszedł do siebie i lekarzy przegonił. Wkrótce jednak sytuacja się powtórzyła i było już za późno na ratunek. Zmarł na zawał w szpitalu na Banacha. Miał 57 lat. Został pochowany na cmentarzu w Starej Miłosnej.
Był jednym z najbardziej uzdolnionych polskich bramkarzy. Gdyby trenował dziesięciobój, prawdopodobnie też osiągałby sukcesy. Był mistrzem Polski młodzików w rzucie dyskiem, grał w piłkę ręczną, hokeja, sprawnością nie ustępował gimnastykom, a skocznością – siatkarzom. Miał refleks szermierza. Dalej wyrzucał piłkę ręką, niż niejeden bramkarz ligowy kopał nogą.
Na walkę z nim w powietrzu decydowali się tylko desperaci. Jak mało kto przestrzegał starej bramkarskiej zasady, zgodnie z którą zupełnie nieważne, czy trafia się w piłkę, czy w głowę. Jedno tylko Władek miał słabe: charakter.
Urodził się koło Płocka, mieszkał w Radości, a grał a Mazurze Karczew. Kiedy jesienią 1963 roku Legia spotkała się z tym klubem w rozgrywkach o Puchar Polski, Grotyński, mimo zaledwie 18 lat już był w nim bramkarzem. I za chwilę znalazł się na Łazienkowskiej.
Niepodważalną pozycję w bramce Legii miał wtedy Stanisław Fołtyn, a rezerwowym był Ignacy Penconek. Trzeba było dotkliwej porażki Legii z TSV 1860 Muenchen w PZP, aby przed Grotyńskim otworzyła się szansa. Jeśli w Warszawie przegrywa się 0:4, to trudno myśleć o odrobieniu strat w Monachium. Trener Virgil Popescu niewiele więc ryzykował, ulegając presji dziennikarzy, domagających się wstawienia Grotyńskiego do bramki.
Legia zremisowała 0:0, Grotyński, który nie miał jeszcze dwudziestu lat został bohaterem. Dopiero cztery dni później debiutował w lidze. Nie opuszczał bramki Legii przez siedem sezonów. Mógł grać dłużej.
Władek, zwany „Śrubą” posiadał wszystkie cechy typowego bramkarza. Nie był całkiem zrównoważony, nigdy w swoim mniemaniu nie ponosił winy za stratę gola i robił wszystko żeby się wyróżniać. Moment po stracie zawsze wyglądał tak samo. Grotyński wybiegał z bramki, żeby wytłumaczyć obrońcom gdzie popełnili błędy. Nigdy się z tego nie wyleczył.
Na początku lat dziewięćdziesiątych namówiłem go na grę w zespole dziennikarzy przeciw oldbojom Wisły w Płocku. Zbliżał się do pięćdziesiątki, ważył już około 120 kg, w ogóle nie ćwiczył i oczywiście nikt od niego nie oczekiwał cudu. Chodziło tylko o to, żeby zagrać wspólnie w jednej drużynie. Puścił jakąś bramkę, czego nikt nie miał mu za złe.
I wtedy się zaczęło. Sędzia za późno zagwizdał, lewy obrońca poszedł w prawo, prawy w lewo, forstoper nie przykrył, napastnik faulował. Gadał tak przez pięć minut. Wszyscy byli winni, tylko nie on i ja, ponieważ do mnie to mówił. A tak naprawdę: tylko my dwaj zawaliliśmy sprawę.
W reprezentacji wystąpił zaledwie cztery razy (w tym, w premierowym meczu Kazimierza Górskiego). Trenerzy woleli bramkarzy nie gorszych, a spokojniejszych. Bardzo lubił, w związku z tym podkreślać, że w u niego, na ławce Legii siedziało czterech reprezentacyjnych bramkarzy: Stanisław Fołtyn, Jan Tomaszewski, Zygmunt Kalinowski i Piotr Mowlik.
On wolał być królem życia towarzyskiego stolicy. Jeździł Fordem Mustangiem, brylował na basenie Legii, stanowiącym letnie centrum życia towarzyskiego miasta. Wieczorami bawił się w nowootwartej Adrii przy Moniuszki, w restauracji Szanghaj na Marszałkowskiej lub w „kamieniołomach” Hotelu Europejskiego. Jego kompanami byli m.in.: Janusz Żmijewski, Bogdan Łazuka czy satyryk Józef Prutkowski.
Kariera Grotyńskiego załamała się, kiedy miał zaledwie 25 lat. Najpierw złapano go na Okęciu na przemycie dolarów, potem, wraz z koszykarzami Legii wplątał się w aferę handlarzy złotem. Z tego już się nie wybronił. Trafił na Rakowiecką, gdzie klawiszem był dawny bramkarz Gwardii Tomasz Stefaniszyn. On „Śrubę” trenował, żeby nie wyszedł z wprawy. Kiedy w roku 1974 Jacek Gmoch został trenerem Zagłębia Sosnowiec, powiedział działaczom, że muszą sprowadzić Władysława Grotyńskiego.
– A gdzie on teraz gra – zapytali.
– W więzieniu – odparł zgodnie z prawdą Gmoch.
Zagłębie, hołubione przez Edwarda Gierka mogło wszystko, więc Grotyńskiego zwolniono wcześniej za dobre sprawowanie. Przez dwa sezony bronił w Sosnowcu.
Miał jedną obsesję: chciał grać razem z Pele i Franzem Beckenbauerem w Cosmosie Nowy Jork. Nie dostał jednak żadnej oferty, sam też nie mógł wyjechać do USA, bo odmówiono mu paszportu. Myślał nawet o fikcyjnym ślubie z dowolną Amerykanką, ale nie było chętnej. Któregoś dnia, latem 1978 roku, spotkany przypadkiem przy Placu Zbawiciela powiedział:
– Wiesz, nie jadę do Cosmosu, bo mnie tam jeden Polak wyprzedził.
– Niemożliwe, Władek, kto? – byłem autentycznie zaskoczony.
– Hermaszewski…
Stefan Szczepłek